18sta zwiedzona przez mnie destylarnia to Jej Wysokość Springbank. Jakby nie spojrzeć, każdy zapytany ekspert, znawca czy bloger stwierdzi, że to jedna “z ostatnich destylarni, które robią porządną whisky”. Moje oczekiwania co do odwiedzin były niebotycznie wysokie, nadzieje na spróbowanie czegoś wyjątkowego równie wielkie. Tak, więc kiedyś musiało to nastąpić. Kontynuując tradycję wielkanocnych podróży szlakiem szkockiej, pierwsze odwiedziny Springbank przypadły na kwiecień 2017 roku.
Destylarnia oferuje szeroki wachlarz tourów, od klasycznych odwiedzin zwieńczonych szklaneczką whisky w cenie 10 funtów (otrzymuje się także ową szklaneczkę, jak i miniaturki whisky wyselekcjonowanych specjalnie z okazji wycieczki) poprzez degustacje rozszerzone, degustacje whisky prosto z beczki, na “Barley to bottle tour” kończąc. Ukoronowaniem doznań w cenie 250 funtów jest 4-5 godzinna przygoda obejmująca zwiedzanie produkcji, degustację whisky prosto z beczek w jednym z magazynów, kreację własnej whisky w pokoju przeznaczonym do blendowania i finalnie zabutelkowanie własnoręcznie stworzonej whisky w rozmiarze 0,7 litra. Osobiście zdecydowałem się na bilet łączący zwiedzanie destylarni Springbank oraz Glengyle (o którym opowiadam w osobnym miejscu) z degustacją w sklepie firmowym produktów Cadenhead’a (a line-up tej degustacji był faktycznie srogi). Wiedzą dzielił się z nami miły starszy Pan o imieniu Jim, który dbał o brak pośpiechu i wyraźne słownictwo. Miło z jego strony. Możliwości do uchwycenia dobrego kadru było sporo, nikt nie robił problemów z robieniem zdjęć – DIAGEO… Ty już wiesz. W trakcie wizyty w magazynach zauważyliśmy jedną rzecz. Beczki leżące wprost na ziemi pokryte były często pajęczynami, przylegające do ściany zachodziły dziwnym osadem, a wszędzie obecny był grzyb czy jakaś inna pleśń. Skoro z takich magazynów pochodzą takie legendarne whisky, to faktycznie trzeba temat zweryfikować głębiej. Co by nie mówić – wrażenie nie było najlepsze.
Aby na własnej skórze przekonać się co w trawie piszczy, trzeba udać się do miasta Campbeltown, na samym końcu półwyspu Kintyre. Do miasta można dostać się na kilka sposobów – samochodem drogą A83 (blisko 3 godziny jazdy z lotniska w Glasgow), promem odpływającym z portu w Ardrossan, a nawet samolotem na pobliskie lotnisko. Po więcej informacji odnośnie metod dotarcia do Campbeltown odsyłam do działu ze wskazówkami.
Co do samej destylarni, ma w sobie ona mnóstwo indywidualizmu. Wiele jest w niej cech wyjątkowych. Może zacznę od faktu, że od samego powstania destylarnia należy do jednej rodziny. Właścicielami zarówno Springbank jak i Glengyle jest rodzina Mitchell. Faktycznie, założycielami destylarni w 1828 była rodzina Reid, która jednak nie poradziła sobie z przedsięwzięciem i po kilku latach sprzedała obiekt Mitchellom. Do dnia dzisiejszego zarządza grupą już piąte pokolenie gorzelników. Godny uwagi wyczyn, przy wszechobecnej fali przejęć innych destylarni przez wielkie korporacje. Zdarzały się wszakże przestoje w produkcji, w latach międzywojennych oraz pod koniec lat 70tych XX wieku. Mimo kryzysów i zmian zachodzących na światowych rynkach Springbank nie upadła i działa do dziś, czego nie można powiedzieć o ponad 30stu innych destylarniach działających niegdyś w mieście.
Szczególnie interesujące są kwestie techniczne tej niezwykłej destylarni. Produkująca niewiele ponad 750tys. litrów alkoholu rocznie Springbank, umyślnie ograniczyła swoje moce przerobowe. Posiadana aparatura pozwoliłaby produkować więcej spirytusu, jednakże właściciele zdecydowali się na taką ilość, kierowani większym naciskiem na kwestie jakościowe. Twierdzą, że przy większych ilościach, mogliby nie dopilnować prawidłowości powstawania whisky. Jakże odmienne stwierdzenie w dobie szaleńczego zwiększania wydajności. Co więcej, w Springbank wszystkie etapy produkcji (od słodowania po butelkowanie) wykonuje się w obrębie destylarni, prawdziwa unikalność. Można jednak powiedzieć, iż destylarnia nie należy do najlepiej zachowanych, 3 posiadane alembiki są brudne, nikt nie zadaje sobie też trudu, aby usuwać grzyb ze ścian. Dodaje to jednak charakteru, pokazuje, iż w tym miejscu produkuje się whisky, a kwestie estetyczne zostawia się innym, bardziej dbającym o turystów destylarniom. Zaiste, wyjątkowe miejsce.
Springbank jest też unikalna z innego powodu – jedna destylarnia produkuje 3 różne typy/marki whisky. I tak, 80% produkcji stanowi Springbank, czyli destylowana dwuipółkrotnie lekko torfowa whisky. Dwuipółkrotność polega na destylacji całości zacieru dwukrotnie, po czym część powstałego spirytusu destyluje się po raz trzeci i wlewa z powrotem do zbiornika. Kolejne 10% produkcji to Longrow, silnie torfowa i dwukrotnie destylowana, oraz Hazelburn, czyli absolutnie nietorfowa, trzykrotnie destylowana whisky stanowiąca ostatnie 10%. I to nie koniec ciekawostek. Każda z tych edycji występuje, poza wariantami klasycznymi, w szerokiej odmianie edycji. Właściciele eksperymentują zarówno z rodzajami beczek po najróżniejszych alkoholach, jak i z zawartością alkoholu w butelkach. Istnieją niezliczone wypusty oficjalne, jak też te oferowane przez niezależnych bottlerów. Słowem, trudno się nudzić. I w tym miejscu szczególnie wartym podkreślenia jest czynnik losowy. Nie jest tajemnicą, iż poszczególne whisky oferowane w ofercie różnią się pomiędzy partiami. Jest to efekt braku jednorodności przy wyborze beczek, edycje starsze mogły mieć w składzie więcej whisky pochodzącej z beczek po sherry niż po bourbonie, a młodsze odwrotnie. Nie jest to wszakże regułą, ale z pewnością dodaje barwy produktom z tej destylarni.
Podsumowując, wybierając jakąkolwiek whisky z portfolio Springbank, pijący powinien być zadowolony. Szczególnie Ci, którzy dostąpią zaszczytu degustacji jakiejś starszej pozycji. Nie ma drugiej, tak naszpikowanej anegdotami destylarni w Szkocji, przynajmniej według mojego osobistego osądu. Do każdej whisky można dorobić historię pomagającą w jej prezencji, jednakże tutaj, ta historia wydaje się być jakby bardziej prawdziwa. Chylę czoła, o wielka Springbank.
Edit (31.03.2022)
Po blisko 5ciu latach mojej nieobecności w Campbeltown (sam nie wiem kiedy to zleciało) w końcu udało mi się znaleźć czas na ponowne odwiedziny w jednej z najbardziej legendarnych destylarni w Szkocji. Nieskromnie mówiąc, nie próżnowałem przez ten czas i nabyłem trochę wiedzy w świecie whisky. Tak więc uzbrojony w konkretne oczekiwania co do jakości obsługi ruszyłem do zwiedzania.
Jakże zmienił się poziom obsługi klienta w Springbank od czasu mojej ostatniej wizyty. Zacznę może od rozbudowy warstwy wizualnej – pojawiły się nowe szyldy na ulicach oraz dodatkowe oznaczenia tras i ciągów komunikacyjnych. Przeniesiono sklep do destylarni, gdzie teraz bez wątpliwości można zarówno kupić bilet na tour (wcześniej załatwiało się te kwestie w sklepie Cadenhead’s w centrum miasteczka) jak i butelki z aktualnej oferty. Nie oszukujmy się, przez ostatnie lata nastąpił tak lawinowy wzrost zainteresowania whisky ze Springbank, iż kolejka w sklepie właściwie nie kończyła się, a półki świeciły pustkami. Pomimo nałożenia limitów sprzedaży na osobę. Absolutne szaleństwo. Osobiście byłem światkiem scen, iż poszczególni klienci kupowali każdą możliwą butelkę… Spekulacje rosną, tylko czekać aż odbije się to na cenach…
Kolejną zmianą na plus okazało się otwarcie baru o pięknej nazwie Washback. Faktycznie, jedna z kadzi fermentacyjnych zakończyła swój żywot jako część systemu produkcyjnego i przeszła na zasłużoną emeryturę stając się integralną częścią baru. A menu jest faktycznie godne polecenia. Starsze roczniki, edycje już właściwie nieosiągalne w tradycyjnej sprzedaży czy słynne wersje Local Barley – wszystko w akceptowalnych cenach. I do tego wszystkiego jest możliwość wrzucić coś na ząb. Wszystko to bardzo do mnie przemówiło.
Co do samego touru (na który udałem się za darmo z racji członkostwa w klubie Springbank) – akurat trafiłem na miłego starszego Pana, który uczył się fachu przewodnika pod okiem doświadczonej koleżanki. Co by nie spojrzeć cała destylarnia była obklejona informacjami o naborze chętnych do pracy w Visitor Center na okres zwiększonego ruchu w sezonie. Tak więc i mój przewodnik po garści wyuczonych informacji zakończył wizytę we wspomnianym wcześniej barze. Nie było oczywiście mowy o spróbowaniu brzeczki (“bo Panu nie będzie smakować”) czy jakichkolwiek odstępstw od zasad. Cóż, taka polityka. Warto zwrócić w tym miejscu uwagę, iż pomimo rozbudowy i ulepszenia customer service sama produkcja pozostała dokładnie taka sama, jak ją zapamiętałem 5 lat temu. Wszędzie na ścianach grzyb, nikt nie zadaje sobie trudu z jego usunięcia. Stara farba olejna tuż nad otwartą kadzią zacierną wygląda tak, jakby miała się zaraz skruszyć i wpaść do środka. Wszędzie pajęczyny, na oko kilkuletnie, pokryte kurzem. Gdzieniegdzie można było natrafić na resztki popiołu używanego do suszenia słodu. Wciąż w murach tej destylarni pracownicy pozostawili jej prawdziwą duszę i oby tego długo nie próbowano zmienić.
Ruszyłem więc na tasting w magazynie prowadzony już przez innego pracownika. Line-up można powiedzieć dość skromny, ale sam fakt degustacji w magazynie pośród beczek w obrębie starych murów powoduje uśmiech na ustach. Nieśpiesznie prowadzony tasting zaowocował spróbowaniem 6 whisky i co więcej, otrzymaniem sampli do domu – to bardzo miłe!
Na zakończenie udało mi się zrobić małe zakupy w destylarnianym sklepie, nabywając edycję Hand Filled oraz 1 butelkę z serii Cage Bottling. Tyle wygrać!
Springbank – do zobaczenia wkrótce!
Tymczasem w kieliszku
Springbank 10 yo, OB, 46%
W tej krótkiej autorskiej notce muszę odnieść się od samego fenomenu destylarni. Jakże przyjemnie patrzy się na jej poczynania będąc otoczonym przez wszelkie działania konkurencyjnych korporacyjnych molochów. W pogoni za ilością niejeden zatracił jakość, którą później musiał nadrabiać marketingowym bełkotem. Ale nie w Springbank! Jakże wspaniała jest filozofia destylarni-manufaktury, w której celowo nie wykorzystuje się całości mocy produkcyjnej tylko po to, aby móc zapanować nad każdym elementem procesu (od słodowania po butelkowanie) w sposób właściwy i przemyślany. Właściciele mogą sobie pozwolić na taką filozofię, ponieważ cała gorzelnia prowadzona jest od pokoleń przez jedną rodzinę, przedkładającą sztukę tworzenia whisky nad zysk.
I tak spotykamy się dzisiaj z wersją 10 letnią, podstawową w portfolio producenta. O jej wyjątkowości stanowi fakt, iż jest destylowana dwuipółkrotnie, co niezaprzeczalnie może zainteresować konsumenta. Brak karmelu, brak filtracji na zimno i podwyższona do 46% moc – wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią, że w teorii ta whisky będzie lepsza od przeciętnej. W praktyce jest jeszcze lepiej. Największą zaletą tego trunku jest jego zmienność – ilekroć sięgam do kieliszka, znajduję w nim coś innego. Ten fakt czyni whisky ciekawą, wartą zgłębienia, wielopoziomową i złożoną. Warstwa torfu, która raz po raz pojawia się i znika, ustępuje miejsca akcentom soli morskiej i cytrusów. Innym razem nuty ziołowe grają pierwsze skrzypce, ale przeplatają się z mineralnym posmakiem. Jest czego szukać i w czym wybierać. Idealna dla każdego, kto stoi przed dylematem typu „coś bym wypił, ale nie wiem co” – w dziesięcioletniej Springbank czeka zawsze coś nowego. A dzieje się tutaj naprawdę wiele interesujących rzeczy.
Whisky ta nie jest jednak odpowiednim wyborem dla początkujących adeptów sztuki, ponieważ w moim odczuciu nie doceniliby jej wybitności. Z drugiej strony jest to whisky przystępna cenowo, a oferowany przez nią zasób wrażeń jest wprost powalający jak na podstawową edycję. Moje top 3 podstawek, jak już mówiłem.