Glen Scotia

Campbeltown, G, Zwiedzone

Wyjazd do Campbeltown zazwyczaj kończy się na tym, że człowiek musi zobaczyć wszystkie destylarnie. Nie oszukując się, to usytuowane na końcu świata miejsce, nie jest zbyt często odwiedzane przez turystów. Głównym punktem zainteresowania w tym mieście, dla każdego szanującego się miłośnika whisky, jest i tak Springbank. Nie przeszkadza to jednak w odwiedzeniu destylarni Glen Scotia, będącej wyborem typu “przy okazji”. Mój pierwszy przyjazd datuje się na kwiecień 2017 roku, a Glen Scotia była wtedy 17tą zwiedzoną przeze mnie destylarnią. Jak się okazało, wycieczka przeszła moje najśmielsze oczekiwania i wyznaczyła ostatecznie punkt odniesienia dla kolejnych.

O tym jak dostać się do Campbeltown pisałem już niejednokrotnie i odsyłam we właściwe miejsce, jeśli ktoś chciałby wiedzieć. Co do lokalizacji samej destylarni, to usytuowana na północy miasta zdecydowanie wyróżnia się pośród okolicznych budynków. Doinwestowana, po kapitalnym remoncie cieszy oko. Jedynie okolica, w której się znajduje pozostawia wiele do życzenia. Wśród socjalnych bloków mieszkalnych mocno kontrastuje swoją odnowioną fasadą. Smutek pogłębia fakt, że w zasięgu wzroku stoją jeszcze budynki innych, dawno już zamkniętych destylarni. Częściowo pozostawione samym sobie, niszczejące i bez dachów, czasem zaaranżowane do nowych potrzeb, takich jak zajezdnia autobusów czy siedziba straży pożarnej. Zdecydowanie ponura okolica, która swoje najlepsze lata ma dawno za sobą. Ale świat zmienia się na lepszy, gdy tylko przekraczamy mury destylarni.

Nie ma sensu zanudzać nikogo rozbudowaną notką historyczną, więc swój wpis ograniczę do najważniejszych faktów. Destylarnię założyła w 1832 roku rodzina Galbraith i sprawowała nad nią kontrolę do roku 1895. Później właściciele zmieniali się tak często, że mi samemu nie chciało się tego czytać. Ważną datą jest jednak rok 1928, gdzie na fali postępujących upadłości w branży, a w szczególności w regionie Campbeltown, produkcję wstrzymuje także Glen Scotia. Z recesji podnoszą się tylko Springbank i Glen Scotia, ta druga wraca do pracy już w roku 1933. Dalej kolejne przetasowania właścicieli przeplatają się z okresami przestojów, aby ostatecznie w swojej dzisiejszej formie pracować pełną wydajnością pod skrzydłami grupy Loch Lomond Distillery Co Ltd. Okres spokoju zapanował na dobre od 1999 roku.

Wybór opcji zwiedzania jest bardzo szeroki, od standardowego w cenie 15 funtów (w którym można zakosztować whisky z podstawowej oferty) poprzez bardziej rozbudowane, oferujące degustacje prosto z beczek, na zwiedzaniu z menadżerem destylarni kończąc. Ja miałem to wyjątkowe szczęście trafić na jednego z najlepszych jak do tej pory przewodników w historii moich podróży – Callum’a Fraser’a (zbieżność nazwisk z menadżerem Glenfarclas jest przypadkowa). Dlaczego Callum wyznaczył standardy i ustawił poprzeczkę tak wysoko? A dlatego, że jak nikt inny nie śpieszył się (tour trwał 4 godziny!), odpowiadał na wszystkie pytania z pasją i zaangażowaniem, pozwalał robić wszędzie zdjęcia i co najważniejsze, jak nikt inny częstował whisky. I nie chodzi tutaj tylko o ilość podawanego alkoholu, która wszakże była przeogromna, ale o sposób, w jaki o samej whisky opowiadał. Każda butelka niosła za sobą osobną historię, wnosiła coś więcej, niż podanie wieku, mocy i rodzaju użytej do starzenia beczki. Z tej wyprawy wyniosłem sporo wiedzy, również tej technicznej odnoszącej się do meandrów samej produkcji, jak i historycznej, bo Callum opowiedział historię Campbeltown z punktu widzenia osoby urodzonej w tym mieście. Czapka z głowy raz jeszcze.

Z uwag technicznych destylarnia produkuje około 800tys. litrów alkoholu rocznie, z jednej pary alembików. Słód jest najczęściej torfowy (w przedziale 15-50 ppm), ale zdarzają się także wariacje nietorfowe. Do starzenia wykorzystuje się w przygniatającej ilości beczki po bourbonie, ale beczki po sherry czy rumie także się trafiają. Do podstawowej oferty należą wypusty bez oznaczenia wieku, jak Double Cask i Victoriana, a także edycje 15, 16, 18, 25, a nawet 45letnie. Destylarnia chętnie odsprzedaje swoje zapasy niezależnym bottlerom, więc ze znalezieniem Glen Scotia nie powinno być większego problemu. Część produkcji trafia także do blendów (Black Prince i Royal Escort, ale są to produkty mało znane). Sama whisky może i nie jest szczytem pożądania wśród miłośników szkockiej, ale może okazać się dobrym wyborem w zestawieniu cena/jakość. Za relatywnie niewielkie pieniądze można dostać whisky starszą, całkiem interesującą i niecodzienną. O ile komuś przypasuje do gustu charakterystyczny styl produkowanego tutaj single malta, lekko słonawy, kwiatowy i dymny, z pewnością nieczęsto występujący.

Glen Scotia posiada również swojego ducha! Duncan MacCallum straszy w destylarni do dziś. Właściciel destylarni w latach 1924 – 1928 padł ofiarą oszustów, wynikiem czego była defraudacja gigantycznej jak na tamte czasy sumy 40tys. funtów. Zdesperowany Duncan nie potrafił udźwignąć tego ciężaru i postanowił utopić się w Crosshill Loch, w jeziorze, które po dziś dzień dostarcza wody do produkcji whisky w Glen Scotia. Warto czasem wznieść kieliszek ku pamięci tej tragicznej postaci, może dzięki temu nie wystraszy kolejnych odwiedzających destylarnię.

Edit (31.03.2022)

Gdy tylko zasugerowałem moim znajomym, iż mam w planach odwiedzić ponownie Glen Scotię wszyscy pytali: “Ale po co?” Otóż moi drodzy, mimo iż whisky z tej destylarni nie jest szczytem marzeń, budzi ona wielkie kontrowersje i zazwyczaj ginie w cieniu Springbank, to tour w tym miejscu jest jednym z absolutnie najlepszych w jakich miałem przyjemność brać udział. Jak wspomniałem powyżej, poprzednią wycieczkę prowadził dla nas Callum. Tym razem naszym przewodnikiem był Archie – pracownik destylarni z ogromnym stażem. I znów gościnność przeszła moje najśmielsze oczekiwania.

Archie zaczął swoją opowieść od tego, że w trakcie zmiany, na którą akurat przypada destylacja, idzie do domu na drzemkę… Przecież przez parę godzin nie będzie miał nic do roboty. I już wiedziałem, że to będzie dobre popołudnie. Streszczając moją wizytę wspomnę o jej najciekawszych aspektach:

  • na prośbę o możliwość spróbowania brzeczki z kadzi fermentacyjnej otrzymałem odpowiedź – “Nie ma najmniejszego problemu”. Co prawda nie mieliśmy przy sobie żadnych szklanek ani kubków, ale dla Archiego to nie był problem – nalał nam płyn prosto w ręce;
  • na pytanie, czy można spróbować spirytusu prosto z alembika otrzymałem odpowiedź – “Nie ma najmniejszego problemu”. 30 sekund później miała miejsce degustacja przy syczącym alembiku;
  • zdjęcia mogłem robić wszędzie, pomimo trwającej właśnie destylacji (DIAGEO, ja Was proszę…);
  • sposobność obejrzenia pracującej aparatury chłodniczej za niedostępnymi dla zwiedzających drzwiami – żaden problem. Tylko “uważaj na głowę jak będziesz wchodzić, bo tam nisko belki są”;

Całość touru odbyła się w nieśpiesznej atmosferze, ilość zdobytej praktycznej wiedzy była astronomiczna, a degustacja była tylko zwieńczeniem całej przygody. Przez 5 lat niewiele się zmieniło w kwestii wizerunkowej, sama destylarnia i sklep wyglądały dokładnie tak samo, ale co ważniejsze, gościnność wciąż pozostała na topowym poziomie. Niestety nie spotkamy już w Glen Scotii Callum’a – został zwolniony za zbytnie spoufalanie się z gośćmi. Nieoficjalnie dowiedziałem się, że zdarzało mu się brać udział w degustacjach wspólnie z odwiedzającymi. To był dopiero przewodnik! Legenda głosi, że teraz jest kierowcą taxi – może kiedyś uda się jeszcze na niego trafić.

Wracając do degustacji, sama whisky była interesująca – 5 pozycji prosto z beczki, w tym 30letnia wersja z beczek po bourbonie, czy 13letnia Bordeaux Red Wine Cigar Cask. Prawdę mówiąc, pierwszy raz spotkałem się z taką beczką i uważam, że dobrze jest poszerzać horyzonty. Całość line-upu cieszy z uwagi na różnorodność, ale poziom jaki jest, każdy słyszał. Tragedii w sumie nie ma, ale za 45 funtów to możnaby oczekiwać czegoś więcej. Za to poziom obsługi – wspaniały. Oprócz standardowej ilości do spróbowania, dostałem zapas sampli do domu (dziękuję Hannah).

Gdyby ktoś mnie pytał, gdzie w Szkocji odbywają się najlepsze toury to bez wahania odpowiadam, że w Glen Scotii!

Tymczasem w kieliszku

Glen Scotia Double Cask, OB, 46%

Przyznam się szczerze, że na początku mojej pijackiej “kariery” popełniłem wpis o tej whisky. Po długim czasie miałem możliwość wrócić do wskazanej pozycji ponownie i zweryfikować moją sensoryczną wiedzę. Fakty mają się tak, że człowiek jednak więcej poznał i zrozumiał, a co za tym idzie skalę również poszerzył. To co kiedyś smakowało, dzisiaj pozostawia pewien niedosyt. Glen Scotia Double Cask nie jest produktem nagannym. Jest może odrobinę przewartościowaną whisky. Pamiętam, że opisywałem ją głównie jako “tajemniczą”, przywodzącą na myśl odległe zakamarki piwnicy czy zakurzonego strychu. Z tych wspomnień niewiele pozostało w dniu dzisiejszym, whisky pije się przez pryzmat kilkuset innych spróbowanych whisky. I ta opisywana tutaj nie wyróżnia się niczym szczególnym. DNA destylarni jest wszakże wyraźne, morskie nuty grają pierwsze skrzypce, jest nadpalone drewno, wodorosty i coś z owsianki. Trudne połączenie, ale wyobrażam sobie, że komuś może smakować. Jak na whisky bez określenia wieku poprawnie, jednak nie spodziewajmy się niczego więcej. Lepiej szukajmy głębiej w starszych rocznikach.

Glen Scotia Victoriana, OB, 51.5%

Pierwszy raz z tym Belzebubem zetknąłem się w trakcie degustacji w destylarni. Nawiązująca do “klasycznych whisky z epoki wiktoriańskiej” miała być czymś szczególnym w menu tamtego wieczoru. A jak było? Tragicznie. W zestawieniu najgorszych whisky, których dane mi było spróbować, ta perła z pewnością znajduje się na podium. A po niej długo długo nie ma nic. Ognisty alkohol przyprawiony lakierowaną deską i przypaloną owsianką do której ktoś nie poskąpił soli i pieprzu. Finiszuje długo, czego efektem jest gęsia skórka na plecach i grymas niezadowolenia na twarzy. Co miało pójść źle, poszło jeszcze gorzej. Mógłbym bluźnić na tę whisky jeszcze bardzo długo, ale zdecydowanie nie zasługuje chociażby na to. I ta cena z kosmosu… Jeśli istnieje jakiś święty, patron whisky, niech ma w opiece każdego chcącego zakupić Victorianę.

Glen Scotia 7 yo, 31.05.2011, IB, 60,1%, SMWS, 93.110, West coast warlock, 248 butelek, beczka #110

Specjalna selekcja od SMWS dostępna na festiwalach whisky w Europie w 2019 roku. Whisky młoda, w pełnej mocy pochodząca z beczki po bourbonie pierwszego napełnienia. Otrzymałem niepełną butelkę, jak można się domyślić, w trakcie festiwalu w Aberdeen w, jak można się domyślić, 2019 roku. I tak na pierwszy nos rzuca się agresywny alkohol. Ależ ta whisky ma zacięcie! Moc powyżej 60% ma swoje zasady, przed degustacją trzeba chwilę poczekać, aż pierwsze opary etanolu gdzieś uciekną. Dalej jest ciekawie, sporo popiołu, ale też cytryny i lekkiej kwiecistości. W sumie to ciekawe połączenie, dające sporo frajdy z eksploracji. Na języku już trochę gorzej, alkohol jest wyczuwalny, 7 lat starzenia w mojej opinii jest niewystarczające. Whisky mimo wszystko jest krzepka i rześka, aromaty kwiatowe, ogólnie dość delikatne górują nad całością. Popiół i dym jest dobrze wyważony. Irytuje finisz, z uwagi na wysoką moc, istotnie piecze w gardło. Zadziwia też ceną, 110 funtów to jednak przesada. Całościowo, jest to whisky zdecydowanie do picia, może niekoniecznie jako pierwsza w ciągu wieczoru, i dla pewności, lepiej gdyby nie była też ostatnią.

Glen Scotia 15 yo, 06.05.2002, IB, 56,8%, SMWS, 93.94, The final trawl, 226 butelek, beczka #94

Przyznam się szczerze, że miałem problem z tłumaczeniem nazwy tej whisky. The final trawl to z polskiego na nasze “ostatni włok”. Włok, czyli duża sieć używana przez trałowce do połowu ryb. Po takim opisie whisky smakuje zupełnie inaczej. Beczki ponownego napełnienia po bourbonie nie zwiastują niesamowitych historii, ale nie uprzedzajmy faktów. Whisky jest delikatna, przyjemnie oleista, zrównoważona i gładko powleka podniebienie. Gdybym miał strzelać w ciemno, z pewnością nie wybrałbym Glen Scotii jako destylarni. Stylem pasuje bardziej do Islay. Taki Bowmore w zapachu, Laphroaig w smaku. Jakże interesujące są morskie powiązania w tej whisky, tutaj naprawdę czuć morze, mokry piasek, wodorosty i sól. Akcent medyczny też się znajdzie, a i o cytrynie nie można zapomnieć. Pije się ją łatwo, a równo gasnący finisz jest pięknym dopełnieniem całości. Zdecydowanie najciekawsza Glen Scotia z beczki po bourbonie jakiej próbowałem. A i ta cena… 72 funty to poezja dla portfela. Mam wrażenie, że ktoś w SMWS wie jak obchodzić się z tą destylarnią.

Glen Scotia 15 yo, OB, 46%

15cie lat to dla whisky już odpowiedni wiek do butelkowania. Taki nie za młody nie za stary. Obecna na firmowym stoisku podczas każdego szkockiego festiwalu. Spełnia swoją rolę, sugeruje czego można spodziewać się po wypustach z Glen Scotia. Jest przyjemnie, słono i ze smakiem. Dominuje wanilia, przebijają się brzoskwinie, ale i bardziej ciekawe akcenty typu imbir. Dodaje to odrobiny zadzioru, sprawia, że whisky jest bardziej charakterna. Jak na whisky starzoną tylko w beczkach typu American Oak Barrels to spektrum osiągniętych aromatów jest dosyć szerokie. Niestety gaśnie bardzo szybko, brakuje konsystencji, grubości i lepszego balansu. Ostatecznie pozostawia niedosyt i zachęca do spróbowania 18letniej wersji. Poleciłbym na dłuższy piątek, najlepiej na urodziny szwagra. I tak ją tutaj zostawmy.

Glen Scotia 18 yo, OB, 46%

Tutaj przygoda z Glen Scotia zaczyna nabierać rozpędu. Whisky dojrzewała 17 lat w beczkach po bourbonie, aby ostatni rok spędzić w beczkach po sherry Oloroso pierwszego napełnienia. Przepis znany i bardzo popularny. Przerabiany wielokrotnie u najróżniejszych producentów. Efekt jest zazwyczaj bardzo podobny, rozbudowany bukiet klasycznej whisky po bourbonie o nuty suszonych owoców, rodzynek, daktyli czy orzechów. Ale nie tym razem. Prezentowana tutaj wersja 18letnia jest bardzo pełna, przyjemnie kremowa i do bólu waniliowa, śmietankowa i maślana. Nie brakuje soli i akcentów morskich, ale tym razem są to niuanse drugorzędne. Wszystko to sprawia na poprawność tej whisky jest wręcz przytłaczająca. Dla początkującego adepta sztuki wydaje się rozsądnym wyborem, niestety dla osoby bardziej zaawansowanej będzie kolejną whisky jakich dzisiaj wiele. Przyznam, że na mniejszych festiwalach, gdzie trudno spotkać bardziej limitowane edycje, 18letnia Glen Scotia będzie dobrym wyborem na rozpoczęcie dnia. Przyzwoicie i stabilnie.

Glen Scotia 25 yo, OB, 48.8%

25letniej Glen Scotii miałem okazję próbować kilkukrotnie podczas różnych szkockich festiwali. Cieszy fakt, że nawet w trakcie tych najmniejszych, liczących zaledwie kilka stoisk festiwali, ta Glen Scotia była oferowana do degustacji. Bywała nawet najstarszą dostępną whisky w trakcie takiego wydarzenia. A to mówi już coś o wystawcy, który nie boi się oprócz sztandarowych, podstawowych edycji zaprezentować w cenie, bądź co bądź, taniego biletu, tak drogiej butelki. Duży plus. Co do samej whisky, 25lat starzenia w beczkach po bourbonie robi dobrą robotę. Brak filtracji i karmelu podnoszą wartość tej pozycji. Alkohol zdążył się już uleżeć i pomimo wyższej niż standardowa mocy, nie trzeba martwić się o nieprzyjemny, etanolowy aromat. W zapachu bardzo łagodnie i grzecznie, waniliowo, z charakterystyczną morską nutą. Czuć też banany i przyjemną czekoladową słodycz. W smaku dominuje pikantność, nieobecna w warstwie zapachowej, dochodzą tematy kokosowe, śmietankowe (co nie dziwi), ale też karmelowo-dębowe (co już mniej oczywiste). Pozostawia sporą przyjemność na finiszu. Nieskomplikowana whisky, prosta, a cieszy.